Kiedy ustąpiły deszcze, postanowiłem zabrać się za kolejny schodek przed naszym gankiem. Zanim zabrałem się do pracy odwiedziło nas 2 fachowców i 2 dostawy towaru (dojechał niezbędny cement), więc byłem już pół dnia w plecy z robotą. No ale jakoś przystąpiłem w końcu do prac. Na początek oczywiście szalunki. Miarka i mierzenie desek na równą wysokość. Założyłem że schodek będzie miał 22-23cm wysokości i 30 cm długości. Rozmiar optymalny pod stopę i pod płytki 30x30cm 😉
Zrobiłem również schodek na tarasie, już na poziomie progu drzwi. Chcieliśmy, aby był mały i zajmował jak najmniej powierzchni tarasu. Standardowo użyłem rozmiaru 30cm szerokości i około 14 cm wysokości.
Oczywiście skromna hydroizolacja od samego ganku. Na wszystko i tak pójdą płytki, ale warto profilaktycznie odciąć się od części tego co wchłonie beton. No i kiedy szalunki były już gotowe, należało już tylko wyrobić cement 😉 Zeszło się dłużej niż zakładałem. W tym przypadku należało uwzględnić to, że beton trzeba nabierać z taczki szpadlem. Niestety taczki nie dało się przechylić z pierwszego schodka, a nie chciałem ryzykować uszkodzenia szalunku. Tak czy inaczej kończyłem koło godziny 21.00
Następnego dnia można już było stąpać po świeżych schodkach 😉 z tym że też nie za długo, bo w połowie dnia znów zaczęło padać. Cóż, przynajmniej nie trzeba było podlewać 😉
Zrobiłem taras a schodów nie zrobię ? Oczywiście że zrobię 😉 Zaczynamy rzecz jasna od szalunków, więc każda ilość desek się przyda. Szalunki posłużą nam jeszcze nie raz, przydadzą się też do ułożenia trasy pod taczkę z betonem, albo tymczasowy podjazd do garażu, a na koniec można z nich zrobić ognisko 😀 Piła spalinowa, lub pilarka też bardzo się nam przyda do równego przycięcia desek. W szczeliny spłynie nam rzadszy beton, u mnie tak się stało i kilka szczelin trzeba będzie wyrównać już ręcznie.
Warto zrobić oczywiście odpowiednie izolacje przeciwwilgociowe, czyli jakąś folię lub papę. Ja osobiście to pominąłem ponieważ ganek jest na takiej wysokości i był już tak izolowany, że chyba więcej mu nie trzeba 😉 pomyślę natomiast o folii w płynie przy kładzeniu gresu na schodach.
Tym razem wsparłem szalunki gazobetonem. Szalunki na tarasie odchyliły się nieco pod naporem betonu, więc tu nie chciałem popełnić tego błędu.
Oczywiście mogłem przygotować szalunek od razu na dwa schodki, tylko oczywiście zabrakło mi czasu i desek. To nie koniec niespodzianek. Okazało się, że piach którego używałem, a który zalegał od dłuższego czasu za tarasem obrósł już solidnie trawą i na dobrą sprawę nie polecam schodów z korzeniami 😉 Musiałem w tym miejscu przerwać pracę i zamówić na przyszły tydzień piach.
Z ciekawostek można przytoczyć kładkę którą zrobiłem tylko po to, aby móc wchodzić do domu nad świeżo wylanym betonem 😉 Kładka ta zostanie zdemontowana, a szczelina po niej zalana przy następnym schodku.
A tu już efekty moich poczynań po dowiezieniu piachu. Na koniec zabrakło mi oczywiście cementu, więc musiałem sporo uzupełniać gruzem, ale generalnie udało się. Po bokach są lekkie spadki. Po testowym podlewaniu schodów woda ładnie spływa na boki, a więc wszystko zgodnie z planem. Pierwszy schodek będzie jeszcze trzeba podsypać ziemią i połączyć w przyszłości z kostką brukową.
Po udanej zabudowanie wanny postanowiłem spróbować swoich sił w glazurnictwie 😉
Kupiłem ręczną maszynę do cięcia glazury, klej elastyczny, folię w płynie, packę zębatą, gumowy młotek oraz kilka innych drobiazgów i zabrałem się do pracy.
Początek należał do tych lżejszych, bo zacząłem od zagruntowania płyty gipsowo-kartonowej. Po wyschnięciu rozpocząłem pierwsze malowanie folią w płynie.
Oczekiwanie na wyschnięcie folii to około 3 godzin. Po tym czasie należy ze wskazaniami producenta pomalować folią ponownie.
Całkowity czas schnięcia folii po 2 malowaniu to 24 godziny więc warto zrobić to wcześniej. Dodam że folia w płynie to drogi, ale w przypadku zabudowy gipsowej i wanny, niezbędny wydatek rzędu 200 PLN za 10 litrów.
Po wyschnięciu możemy już śmiało nakładać klej na płyty.
Cięcie glazury to dość prosta sprawa. Po nacięciu linii w szkliwie płytki, wystarczy przełamać płytkę na udzie 😉 W przypadku mniejszych części do ułamania niż 4 cm warto posłużyć się kombinerkami i trochę pomóc sobie dłonią. Szczeliny i drobne nierówności trzeba już załatwiać kątówką, ale bardzo powoli i bardzo delikatnie, ponieważ szkliwo szczerbi się strasznie, a płytki potrafią się kruszyć z samych wibracji .
W moim przypadku musiałem nakładać klej, odczekać 48 godzin i położyć klej ponownie. Chciałem dać płytki równo z kantem wanny więc warstwa kleju wychodziła ponad 1cm. To za dużo aby za jednym razem przyklejać płytkę i aby nie spłynęły same w dół 😉
Krzyżyki dystansujące to straszna zmora. Po wyrównywaniu płytek młotkiem gumowym wypadały same po kolei 😉
I udało się ! Po 2 dniach zabawy i wyschnięciu można było już fugować. Większość nierówności jakie udało mi się popełnić, fuga zamaskowała całkiem ładnie. Po tym zostało już tylko zmyć fugę z płytek i cieszyć się swoją pracą.
W zasadzie mieliśmy mieć taras z kostki brukowej, ale ponieważ ułożenie kostki zostawiliśmy na koniec, to bylibyśmy zmuszeni wchodzić od strony tarasu przez prowizoryczny podjazd dla taczki zbity z kilku desek 😉
Zostało mi kilka worków cementu, piach, mieszarka i stos desek. Nie zastanawiałem się długo, tylko zbiłem szalunek, wykopałem trochę ziemi na granicy tarasu i zacząłem wygrzebywać ten cały syf, który każdy z budowlańców wyrzucał na taras. A co ciekawego znalazłem? Cegły, gipsy, płytki glazury, mixokreta, skrawki papy, desek, paczkę fajek, oraz kilka suporeksów. Wszystko wybrałem, a posłużyło to później do przytrzymania folii.
Ułożyłem szalunek, odpaliłem betoniarkę i zalałem prowizoryczny fundament. To była pierwsza część tarasu, na której będzie opierać się betonowa płyta. Wszystko pozostawiłem do wyschnięcia na kolejne dwa tygodnie.
Po tygodniu wypełniłem środek piaskiem i żwirem, oraz ułożyłem papę na fundamentach i folię w środku. Izolowałem od ścian i od ziemi. Dylatacja od ściany około 0.5-1cm.
Od tego momentu zacząłem się zastanawiać co zrobić z odpływem wody z rynny. Chodziło mi po głowie zamurowanie rury w betonie, ale stwierdziłem że to jednak zbyt dużo niepotrzebnych kombinacji. Ponieważ i tak całość będzie wyłożona płytkami, uznałem że zrobię po prostu odpowiedni kanał odpływowy.
Kiedy wyschły już fundamenty, rozpocząłem zalewanie płyty tarasu. Co ciekawe poszło mi to bardzo sprawnie, a cementu wystarczyło w zasadzie „na styk”. W sumie poszło około 12 worków cementu, czyli jakieś 30-32 taczki. Zrobiłem odpowiednie spadki, aby woda w miarę swobodnie ściekała podczas deszczu. Tarasu nie wylewałem równo z drzwiami, opuściłem go do poziomu czerwonej cegły i papy (dla pewności w przypadku obfitych opadów). Pod drzwiami zrobię jeszcze schodek.
A następnego dnia po zalaniu, można już było podlewać wodą 😉
Po sukcesach kolegi z pracy (we własnoręcznej zabudowie całego mieszkania profilami aluminiowymi i gips-kartonem), postanowiłem również spróbować swoich sił w tym temacie. Zastanawiałem się przez chwilę, czy nie podmurować wanny suporexem, ale zostało mi jeszcze tyle profili i płyt, że mógłbym zabudować jeszcze ze 3 wanny 😉 więc wybrałem taki model zabudowy.
Do wykonania zabudowy podszedłem kierując się poradami kolegów, oraz kilkoma instrukcjami w internecie jak taką zabudowę wykonać.
Z istotnych rzeczy, które warto wiedzieć i mieć:
Oczywiście nożyce do cięcia blachy. Bardzo ważna sprawa, przekonałem się po 3 godzinach, że nie warto kupować najtańszych nożyc z marketu, bo kciuk przestaje szybko pracować jak należy. Dodatkowo, niezbędne odzienie uchroni was przed pocięciem sobie łap i nóg przez ostre krawędzie. Niezbędna będzie poziomica, a najlepiej dwie, w różnych rozmiarach (krótkie profile ciężko poziomować). Podłoga, ściany a nawet kafelki mogą mieć niewielkie przekłamania (rzędu kilku milimetrów), ale w skali metra lub dwóch, od tych milimetrów będzie zależeć czy płytka wyjdzie za kant wanny czy zostanie pod kantem i woda spłynie po niej łatwiej. Dobre wiertła. Porządne wiertełko, pozwoli wiercić w glazurze jak w maśle. Pamiętajcie jednak że wiercenie w gresie technicznym to koszt 10 zł za otwór. Kupiłem wiertła za około 30 zł / sztuka. Przy trzecim otworze w gresie technicznym nie zostało z niego wiele. Włożyłem więc do wiertarki drugie. To samo. Trzy otwory w trybie udarowym i końcówka była już gładka i spalona. Na szczęście więcej otworów nie musiałem robić, no i skończyły mi się wiertła 😉
Sama zabudowa nie jest trudna, ale pracochłonna. Trudniej było zaplanować układ wanny. Gdzie będą półki, czy nie uderzę głową w skosy i gdzie położyć mydło? Efektem końcowym był układ, w którym nie będzie trzeba się kulić przy skosach i półka na której będzie można przewinąć dziecko. Sprawdzałem obciążenie, wytrzymała mnie całego, czyli około 85kg 😉 Boczne płyty (z boku wanny), których powinno być dwie, to marzenie ściętej głowy. Zbiornik wanny tuż za jej bocznymi krawędziami spada w dół, przez co miejsca pod kantem i zbiornikiem starcza tylko na profil ud30, płytę GK, klej i płytkę. W sumie może jakieś 5 – 5.5 cm. Gdybym chciał dodać jedną płytę więcej, glazura wystawała by wraz z płytą poza kant wanny.
Zabawa z wycinaniem i skręcaniem profili zajęła mi strasznie dużo czasu. Zacząłem o 6.00 rano skończyłem o 2.00 w nocy. Na koniec okazało się, że gdzieś w swej mądrości źle zmierzyłem ścianę i finalny odchył różnił się prawie centymetr. Musiałem rozebrać połowę konstrukcji, przyciąć i złożyć od nowa. Faktycznie skończyłem samą konstrukcję z profili o godzinie 4.00 i zmęczony padłem spać.
Następnego dnia po 2 godzinach snu, zacząłem przycinać płyty GK. Do tego niezbędne będą: Miarka, gdzie kilka milimetrów ma spore znaczenie. Nożyk do cięcia (najlepiej metalowy i stabilny). Długa listwa wzdłuż której będziemy ciąć płytę nożykiem. Jakiś podkład pod płytę, żeby łatwo łamać ją w miejscu cięcia papieru. Ołówek do zaznaczania punktów i wymiarów.
W płytach wyciąłem ładnie nożykiem otwór rewizyjny, który niestety w moim przypadku wypadł w środku wanny. Udało się. Skończyłem koło 12.00. Czyli w sumie zajęło mi to jakieś 26 godzin. Jeden z naszych fachowców chciał za taką zabudowę jakieś 500 zł, chociaż nie wiedział jak zrobić półki z płyt gipsowych. Po tym co pokazał w kuchni (zabudowa rur), myślę że zrobiłem to niebo lepiej. Czyli kolejne 10 punktów doświadczenia w byciu samcem.
Przy dobudowie ganku nasz cieśla stwierdził, że trzeba w miarę szybko kłaść dachówkę ponieważ papa jest już słaba. Dlatego też szybko podjęliśmy decyzję o tym, aby położyć już coś konkretnego na nasz dach. Wybór nie był łatwy, ale już w pierwszych rozmowach z wykonawcami (w sumie było ich trzech) mieliśmy już jakieś pojęcie o tym co jest ważne przy wyborze i co polecają fachowcy. Stanęło na Szwedzkiej blasze, a konkretniej na Plannji. Pozostało tylko wybrać model i zebrać wyceny.
Pierwszy wykonawca i dystrybutor blachodachówki odpadł od razu po wycenie (i spóźnieniu 4 godzinnym). Wymierzył wszystko tak dokładnie, że różnica 70m2 w powierzchni krycia dachu jest mocno podejrzana. Podejrzany był też czas pracy – 1.5 tygodnia! To samo dotyczyło ceny za 1metr ułożenia blachy. Zaczęło się od 20 PLN, po negocjacjach stanęło na 10 PLN, a w końcowej wycenie (po naszych odliczeniach od całej kwoty) znów wróciło do 20 PLN. Krętaczom niestety dziękujemy.
Kolejny facet przyjechał o umówionej porze, obejrzał dach z daleka i stwierdził krótko – 3500 PLN – na co ja stwierdzam, że jest jeszcze do wstawienia okno, wyłaz dachowy – to już ze wszystkim – podsumował, więc albo wie co robi, albo bierze wszystko co mu się akurat teraz nawinie, bo nie ma zleceń. Facet jednak miał fory, bo robił już dach naszemu sąsiadowi i to właśnie sąsiad go polecił. Wiele wskazywało na jego korzyść. Dekarz polecił nam od razu dostawcę blachodachówki z którym oczywiście się zna i ten właśnie Pan przyjechał niebawem zrobić nam wycenę materiałów. Okazało się, że facet od blachy jest również dekarzem wykonawcą i do tego z rodzinnymi tradycjami, więc wzbudził również moje zaufanie.
Po kilku dniach mieliśmy już wycenę. Oczywiście powierzchnia dachu większa, bo trzeba liczyć też odpad produkcyjny, no ale nie 70m2 jak w poprzedniej wycenie! Po krótkich wymianach mailowych doszliśmy do trzech różnych wycen. Od najtańszej, do bardzo drogiej. Wybraliśmy gdzieś po środku … Plannja Scandic Satyna z dłuższą 12 letnią gwarancją. Po tym zostało już tylko zapłacić zaliczkę i czekać na materiał.
Ludzie od blachy skontaktowali się automatycznie z naszym dekarzem i kilka dni później mieliśmy już umówiony komplet fachowców i materiał. Transport przyjechał punktualnie, niestety dekarze już nie. Pan od transportu był zdziwiony że nikt mnie nie uprzedził o konieczności 3 osób do rozładunku. – Nie ma możliwości żebyśmy we dwóch ściągnęli blachę, bo popęka i będzie do wyrzucenia – Wykonuję szybki telefon do mieszkających obok dziadków i próbuję załatwić jakąś dodatkową osobę. Niestety, nikogo aktualnie nie ma w domu poza dziadkiem. Dzwonię więc do dekarzy … jadą, będą za 15 minut. Uff. Zaczynamy więc z kierowcą zdejmować łaty i mniejsze rzeczy. Po chwili są już dekarze, zaczynają ściągać towar i wszystko idzie już sprawnie.
Dekarze nie obijają się i od razu zaczynają montować łaty. Ja w tym czasie rozliczam się z kierowcą. I tu kolejna niespodzianka. Pan nie ma wydać reszty. Znów zabawa w telefony, po czym Pan dekarz pożycza brakujące 70 PLN. Heh, jeszcze nie zaczęli dobrze roboty, a już dopłacają do interesu 🙂
Dekarze działali sprawnie, po blisko 2 godzinach blacha była już na 30% dachu? Okazało się, że to była ta łatwa część na której nie było żadnych okien dachowych. Później szło już coraz wolniej, zaczęły się obróbki, zakładanie rynien i cięcie blachy. Czteroosobowa ekipa oczywiście nie piła. Jeden z nich palił, więc statystycznie byli bez nałogowi.
Po pierwszym dniu widzę kilka niedociągnięć, jakichś drobnych rysek, więc informuję dekarza, który stwierdza że to normalne i zawsze jakieś drobne rzeczy wyjdą, ale pokryjemy to wszystko farbką i będzie gut.
Przychodzi czas na montaż włazu i okna. Piła spalinowa, trochę desek i gwoździ i okno obsadzone 😉 Sam bym się z tym bawił ze dwa dni. Panowie nawet nie czytali instrukcji montażu, widać że ten model obsadzali już nie raz. Po chwili okazuje się, że trzeba będzie dokładniej obrobić okno dachowe płytami gips-karton od wewnątrz, ale tym już zajmę się sam. Trudno.
Przy obróbce kominów okazuje się najgorsze … mamy klinkier z cegły dziurawki. Dekarz stwierdza że spotyka się praktycznie zawsze na kominach z dziurkowanym klinkierem i jeśli obróbka jest dobrze zrobiona to przeciekać nie powinno. Żeby było śmieszniej, to komin na którym będziemy palić w kominku jest na zaprawie cementowej. Gdybym wcześniej wiedział, że do klinkieru jest specjalna zaprawa, z pewnością bym solidnie opierdolił majstra. Teraz będę musiał wdrapać się na komin i jakoś ładnie to wszystko zafugować, bo kiedyś woda i mróz zrobi swoje i uszkodzi komin.
Pan dekarz proponuje obróbkę (łączenie dachu garażu i ściany domu) wykonać już na styropianie, bo podobno blacha strasznie ciągnie mróz. Ponieważ nie mamy jeszcze ocieplenia, dekarz kupuje styropian, klej i robi obróbkę na styropianie 😉
Po fajrancie zostaje oczywiście kupę śmieci. Pakuję wszystko do beczki i wypalam. papa kopci się strasznie szybko, trzeba z nią uważać. Zostało mi trochę łat, więc od razu planuję co z nimi zrobię 😉 Z resztek blachy obiję psu budę, niech ma coś z życia.
Kolejne dwa dni to już głównie obróbki, montaż gąsiorów, rynien, silikonowanie i pokrywanie farbką.
A na sam koniec musiałem oczywiście coś popsuć. Wyszedłem na dach garażu przez okno obejrzeć czy wszystko jest ok, zagapiłem się i źle stanąłem na blasze! Wgięcie do samej łaty! Wołam dekarza, mówię że jest awaria. Dekarz patrzy co się stało i stwierdza – O kurwa – w tym samym czasie przyjechała żona i widzi co się dzieje. Z przerażeniem ogląda wgięcie blachy, chwila napiętej narady, po czym decydujemy się zdjąć arkusz i położyć ostatni kawałek jakim nam został. Ufff, na szczęście został 1 arkusz w tym wymiarze. Doliczamy dekarzowi za nieprzewidziane okoliczności 😉 i możemy już odetchnąć z ulgą.
Zapowiadam że od dziś nikt nie może wychodzić na dach garażu 😉 zanim oczywiście nie zrobię jakiejś drabinki z drewna. I tu kończy się ta przygoda, jak na razie nic nie cieknie, a ja cieszę się oknami dachowymi i ładnym dachem.
Po swoich ostatnich przygodach z elektryką miałem w planach sam wykonać instalację w garażu. Niestety brak czasu i materiału skłoniły mnie do skorzystania z usług elektryka, który robił instalację wcześniej w domu. Jak się później okazało był to całkiem dobry pomysł. Cena jak na rok 2011 czyli 50 PLN od punktu wydała mi się znośna, biorąc pod uwagę że 2 lata temu za tą samą usługę zapłaciliśmy 45 PLN.
W sumie wyszło nam 20 punktów, oraz doprowadzenie (czyt. przekopanie z peszlami) do małego domku. Całość z materiałami to 1700 PLN. Jakoś to przełknąłem i w ciągu jednego dnia miałem gotową instalację.
Wszystko tak jak zaplanowałem. Peszle na blaszkach (jak najbliżej ściany podczas ocieplania), automatyczne światło halogenowe przed wjazdem do garażu i kotłownią. Wyłączniki schodowe po lewej i prawej stronie garażu (założyłem że będzie można włączyć i wyłączyć światło z przodu i tyłu samochodu). Osobny obwód na bojler. Do tego 3 kontakty na ścianie głównej (gdzie zrobię sobie warsztacik) i po 2 gniazdka przy bramach wjazdowych (gdybym chciał je w przyszłości zautomatyzować).
Nie można elektrykowi za wiele zarzucić. Wszystko wykonał tak jak ustaliliśmy, a przy okazji podłączył mi „na krótko” betoniarkę w której popsuł się przycisk. Tak więc współpraca przebiegła nam szybko i przyjemnie. Można zabierać się za tynki.
Po chudziaku przyszedł czas na finalny parkiecik w garażu. Od początku wiedziałem że nie będzie to łatwe zadanie, ale takie są właśnie najciekawsze. Zacząłem od ułożenia na cegłach i styropianie kratki odpływowej (cegły pod każdym łączeniem kratki), a następnie zawinąłem kratkę dookoła folią. Miało to w założeniu izolować wodę stojącą w kratce od parkietu. Kratki odsunąłem od progu na odległość 23 centymetrów. Nie znalazłem nigdzie w sieci informacji na jakiej odległości być powinny, więc przyjąłem w miarę bezpieczną odległość dzięki której obciążony samochód nie wykruszy ani nie uszkodzi wylewki. Od razu zrobiłem lekki spadek od strony wjazdu w kierunku kratki, natomiast za kratką już zacząłem się wznosić z betonem. Cement rozrabiałem w proporcji 1/4 czyli jedna łopata cementu, cztery piasku i wody w zależności od tego jaką chciałem mieć konsystencję (najlepszą masę miałem po jednym dużym wiaderku dekoralu).
I tu dopadł mnie pech. Mieszarka odmówiła posłuszeństwa. Okazało się, że padł włącznik KJD17, a konkretniej cewka w jego wnętrzu (o czym dowiedziałem się później). Co ciekawe po dociśnięciu przycisku start betoniarka zaczynała pracować, ale wolałem już nie ryzykować, wypłukałem bęben i zakończyłem na dziś. Niebawem okazało się, że wspomnianego wyłącznika nie ma chyba nigdzie poza allegro i w kilku sklepach z elektroniką. Na szczęście po założeniu elektryki w garażu (o tym w następnym poście) pan elektryk spiął mi betoniarkę na krótko, żebym mógł dokończyć swoją pracę. Na tym etapie padła mi betoniarka:
Na chudziak nie dawałem już folii i styropianu, uznałem że na garaż wystarczy podwójna folia pod chudziakiem, a styropian wykorzystałem w kotłowni. Teść stwierdził że on też dał tylko folię i żyje 😉 Zacząłem działać dalej, a cementu zaczęło coraz bardzie ubywać. Nagle pod koniec ściany okazało się, że parkiet ma grubość 25 cm! A więc oficjalnie można po nim jeździć czołgiem. Opanowałem się jednak i zacząłem dorzucać do wylewek gruz. Tak wiem że się nie powinno, że może osiadać, uszkodzić folię, ale … ja nie mam folii na chudziaku 🙂 a gruz mieszałem z betonem. Koniec końców i tak zabrakło mi cementu. I znów musiałem zakończyć wylewki w garażu na jakiś czas.
Przyjechał cement, tym razem Portlandzki popiołowy. Fajny cement, ale trochę za szybko schnie. Trzeba było się uwijać. I pod koniec dnia wylewki można było uznać oficjalnie za skończone:
Końcówka była najbardziej męcząca, w kaloszach, ładowanie betonu z taczki szpadlem, tak żeby nie rozchlapać betonu (tam gdzie już wygładziłem parkiet do poziomu). Tak przy okazji, najlepiej wygładzało się cement profilami aluminiowymi (zostały od ocieplenia poddasza). I tak mogę być z siebie dumny, oficjalnie wprowadziłem na wyschniętą część przyczepkę teścia 😉
Po dwóch dniach zrobiłem oficjalny test wody 😉 woda spływa sobie ładnie do kanału, jest cacy. Pozostałą jeszcze sprawa progu bramy, który ma jakieś 3-4 cm wysokości i dopiero zaczyna się próg betonowy. Tu planuję wstawić jakiś próg ze spadkiem. Coś na wzór połowy ulicznego spowalniacza, po którym będzie można swobodnie wjechać do środka. I to tyle. Można samemu 😉
A teraz krótka opowieść o tym jak skończyła się nasza kolejna przygoda z oferia.pl To już kolejny raz kiedy trafiamy na jakichś problemowych fachowców.
Wystawiłem ogłoszenie w portalu w sprawie wylewek w garażu i zgłosiła się jedna firma w ustalonej cenie. Po 2 nieudanych próbach nawiązanie spotkania zadzwonił pewien Pan twierdząc, że człowiek który podjął się zlecenia nie da rady i on chętnie zlecenie przejmie 😉 okazało się że to podwykonawca, chociaż zacząłem w to wątpić. Generalnie umówiliśmy się na wykonanie zlecenia, ustaliliśmy termin. Pan zadeklarował wykonanie wylewek tradycyjnie betoniarką. Wziąłem dzień wolny i …
… okazało się że Panowie na godzinę przed terminem wysłali SMS-a iż mieli stłuczkę. Zadzwoniłem więc do wykonawcy i po chwili rozmowy okazało się, że dziś nie dojadą. Nie mają innego transportu i przepraszają. Poinformowałem więc ładnie, że ja niestety nie mam wiecznego urlopu aby to przekładać. Mam też betoniarkę, więc dziś muszę w tym układzie zaczynać z chudą wylewką i jeśli będzie miał ochotę robić parkiet to zapraszam.
Po chwili miałem już betoniarkę, ułożyłem folię, taczki, łopaty, szpadle i jazda …
Szczerze mówiąc nie sądziłem że zajmie mi to tyle czasu. Zanim rozłożyłem folię była już chyba 9.00 więc 2 godziny zajęły same przygotowania.
Potem było już ciężej 🙂 chyba nikt nie wierzył że mi się to uda zrobić samemu, ale po skromnych 17 godzinach walki …
Vuala 😉 chudziak wylany. Wkurzyłem rzecz jasna sąsiadów kręcąc betoniarką o 23.00 ale cóż … udało się. Kiedy skończyłem praktycznie padłem. Nie czułem już nóg, biorąc pod uwagę że cały dzień grzązłem w dziurawych gumiakach i skarpety zabarwiły mi się na czerwono 😉 Dzień wcześniej wykopałem też dziury do rury odpływowej z garażu, więc musiałem zostawić jeden kawałek bez chudziaka. Kiedy zastygł cement (dzień następny) mogłem już ułożyć kratkę odpływową i zalać ten kawałek do końca. Ufff … 600 PLN-ów do przodu 🙂 niezła dniówka.
A tu krateczka odpływowa:
Podsumowanie: 1 człowiek 14 cm chudziaka 17 godzin pracy 40 m2 powierzchni około 60 taczek ? 1500 kg przerzuconego piachu i cementu
Po dobudowie ganku, okazało się że trzeba dzwonek, jak również oświetlenie, które obecnie zalegało w środku, wyprowadzić na zewnątrz. Poza tym trzeba też zamontować oświetlenie w samym ganku i dać jakiś włącznik. Mało tego. Wymyśliłem sobie też, że warto zrobić włącznik światła przy wejściu ganku, a wyłącznik przy wyjściu. Zacząłem więc przeglądać schematy przełączników schodowych, po czym stworzyłem własny, bardziej zrozumiały dla mnie i dostosowany do kolorystyki przewodów. Schemacik załączam poniżej:
Zabrałem się do tematu profesjonalnie … przewody 2 i 3 żyłowe, blaszki, gwoździe i kołki rozporowe do montowania przewodów, puszki, kostki do przewodów itd. Na początku oznaczyłem sobie ołówkiem linie i puszki. Następnie przybiłem blaszki i nawierciłem w betonie kołki rozporowe. Zauważyłem że nasz elektryk używał właściwie wszędzie kołków do mocowania przewodów. Co prawda dużo lepiej trzymają się niż wbijane w pustaki gwoździe, ale jest z nimi dużo więcej roboty. Kolejnym etapem było wywiercenie otworów na puszki, podczas którego uszkodziłem sobie wiertarkę (!). No ale co zrobić, jak się kupuje wiertarkę za 80 PLN, to 3 lata użytkowania domowego to i tak nieźle. Po liniach puściłem przewody, nawierciłem otwory boczne do puszek i wprowadziłem do nich wszystko co trzeba. Następnie przyszła kolej na kostki do łączenia przewodów wewnątrz puszki, no i skrętkę 3 przewodów i izolowanie. Dlaczego skręciłem przewody ? Otóż kostka zawiodła kiedy do jednego otworu miały wejść dwie żyły, po prostu ułożenie ich i dokręcenie graniczyło z cudem. Wkurzyłem się więc i w tych potrójnych połączeniach zrobiłem skrętkę. Po kilku godzinach wyglądało to mniej więcej tak:
Być może nie wygląda to świetnie, ale zrobiłem to sam, miałem przy tym sporo frajdy, a na wiosnę i tak wszystko zniknie pod tynkiem. W końcu przyszedł czas na próbę generalną, czyli podłączenie wszystkiego do źródła zasilania. Chwila strachu i wszystko działa 😉 Na szczęście nic nie pomyliłem, gra i buczy. Muszę jeszcze zamontować kontrolnie jedno lub dwa gniazdka, co raczej nie będzie stanowić już dla mnie problemu 😉