Po wpadce z taniopal.pl rozpocząłem poszukwiania innego dystrybutora ekogroszku w okesie zimowym. Wszędzie piszą, że nie będzie suchego opału w zimie, bo po przepłukaniu towar idzie do worków itd. Akceptuję ten fakt, ale wilgotny opał, a breja w worku to dwie różne sprawy. Dlatego też, postanowiłem sprawdzić cieplozagrosze.pl Na efekty tej transakcji nie trzeba było długo czekać. Kurier przyjechał rozgarnięty, zadowolony i wiedział jak używać paleciaka. Towar 40 zł droższy niż w taniopal.pl, ale jakość i wilgotność na przyzwoitym poziomie. Towar był wilgotny, ale po otwarciu worków po 1 dniu w kotłowni właściwie był suchy. Do palety z ekogroszkiem dostałem również podpałkę. Małe a cieszy. Jedyne zastrzeżenia mam co do zgrzewania samych worków. Są bardzo słabo zgrzane, więc trochę groszku się rozsypało. Nad tym trzeba by popracować. Najważniejsze jest jednak to, że opał jest w stanie suchości, w którym można nim palić praktycznie po jednej dobie od dnia dostarczenia. Zanieczyszczenie w piecu jest szarym popiołem, a nie czarną czy brunatną sadzą, jak to w przypadku taniopal.pl Dodatkowo granulacja jest super! Jak do tej pory nie znalazłem w workach nic podejrzanego, a podajnik ani razu się nie zablokował.
A tu poglądowe fotki:
Aktualizacja: 19 luty. No i za wcześnie pochwaliłem cieplozagrosze.pl. Kolena partia która do mnie przyjechała, okazała się mokra. Nie byłaby taka, gdyby nie fakt, że granulacja była mniejsza niż zwykle, przez co wilgoci zostało więcej. Nie jest to co prawda błoto, ale wilgoć jest dość duża. Ocena automatycznie spada. Ocena ogólna: Może być !
Jako że w piecu zaczęliśmy już palić, przyszedł w końcu czas na przetestowanie nowego opału. I tu czekała nas niespodzianka. Postanowiłem zamówić towar od firmy, która wydawała się być ekspertem w sprawach ekogroszku. Wydawała się taką, ponieważ na swojej stronie ma mnóstwo informacji na jego temat. Jedną z najciekawszych jest fakt dotyczący mokrego opału i tego jak działa korodująco na piec w którym palimy. Wydawałoby się, że zamawianie od nich towaru jest jednoznaczne z tym, że opał przyjedzie suchy. Nic bardziej mylnego. Tani opał, to tanie błoto. Pstryknąłem kilka fotek opału, świeżo po wypakowaniu. Dla porównania takie samo błoto można kupić w marketach.
To jednak nie koniec niespodzianek. Musiałem oczywiście opał wysuszyć, więc kilka dni suszenia i można to badziewie wogóle wrzucić do zasobnika. Tylko czy na pewno ? Okazuje się bowiem, że granulacja deklarowana na opakowaniu powinna wynosić 5-25mm, a w praktyce jest to 20-80mm. Powodzenia życzę tym wszystkim, którzy mają podajniki ślimakowe. Zawleczki pozrywane na bank. U nas na szczęście podajnik tłokowy z szerszą szczeliną jakoś sobie radzi. Jednak też nie ze wszystkim. Tu znalezisko, które zablokowało mi tłok w piecu:
To zdjęcie zrobiłem już na podsuszonym opale, i widać wyraźnie wymieszanie węgla brunatnego z kamiennym. Gdzieś doszukałem się informacji, że to zwykły Czeski ekogroszek pomieszany z naszym. Brawo taniopal.pl.
A tu jeszcze inna ciekawostka, ale tym razem z droższego opału tej samej firmy:
Jeśli zgadujecie co to jest, to odpowiem … asfalt. Normalnie drogowy asfalt. Kpina. Coś takiego trafia się średnio co 20 worek. Jest to ostatnia partia ekogroszku zamówiona z tej firmy.
A teraz deser z kurierem 🙂 To nadaje się na nagrodę darwina. Nie wiem skąd ta firma zamawia kurierów, ale trafiliśmy na takiego tłumoka, jakiego jeszcze nie było. Najpierw tłumaczenie jak dojechać. Niby proste – skręci Pan za znakiem w lewo – dzwoni telefon – Skręciłem przed znakiem w lewo i jestem w jakiejś wytwórni pasz – – Gdzie Pan jest ?? – W wytwórni pasz … a Pan tu nie mieszka ?? – Nie nie mieszkam. Mówiłem Panu za znakiem w lewo – W lewo ? A to zmienia postać rzeczy – Drugi telefon: – To gdzie Pan jest, bo ja jestem już na miejscu – Mnie tam nie ma, przed domem jest żona dzieckiem, otworzy bramę – A czy ktoś tam będzie do pomocy ? – Nie, jest tam tylko żona z dzieckiem i raczej Panu nie pomoże – Kurier podjeżdza pod otwartą bramę, wychodzi z samochodu, widzi żonę z dzieckiem przed bramą – To Pani na mnie czeka ? – Nie tak sobie samochody oglądam 🙂 – kurier wsiada do samochodu 😀 – No co Pan robi ?! To tu. Myśli Pan że po co brama jest otwarta ? Kurier stoi i się patrzy. – No na co Pan czeka ? Niech Pan wjeżdza – – Ja tu samochodem nie wjadę, muszę zostawić towar pod bramą – – Oszalał Pan ? Jak to pod bramą ? A jak mąż wjedzie do domu ? – – Tu za wąsko, samochód mi nie wjedzie – – Panie, nie takimi samochodami tu wjeżdzali, jedzie pan do przodu, a potem tyłem wjeżdza, mogę Panu wjechać jak Pan chce – – Tyłem ? Nie ja tu tyłem nie wjadę, do dołu wpadnę – – Nie wpadnie Pan – – To ja przodem wjadę – No i zaczął próbować przodem, ale pojechał dalej. Wykręcił u sąsiada i zawraca. Jedzie znów do przodu i cofa tyłem 😉 Meczył, męczył i wjechał. Ech, kiedyś tu Facet wjechał jakimś 8 metrowym dostawczakiem, Kamazem, nie wiem czym jeszcze, a tu taka niespodzianka. No , ale jak już wjechał zaczęła się zabawa:
– Musi Pani załatwić kogoś do pomocy, bo ja sam nie dam rady – – Niby kogo do pomocy ? To Pan wiezie towar bez pomocnika ? – – Pani idzie do sąsiada da mu na piwo, żeby pomógł – – Chyba sobie Pan żarty robi ? –
Dzwonią do mnie. Ja krótko:
– Proszę Pana z czym jest problem ? – – Potrzebuję kogoś do pomocy, bo tu jest tona węgla, czy pan to rozmie, tona węgla ! – – Proszę Pana, to po co Pan taki towar rozwozi jak Pan nie może go zdjąć, ja mam w umowie że towar wyładowuje kurier – – Ze mną Pan umowy nie podpisywał – – A to mnie nie interesuje, ja kupuję towar, a kto go przywiezie i jak wypakuje to już nie moja sprawa – – To ja zaraz jadę w takim razie –
Na co żona odpowiada:
– To niech Pan jedzie, towar jeszcze nie zapłacony –
Pytam gościa wprost:
– To nie ma pan wózka jakiegoś do tego, jak Pan to przywiózł ? – – Ja wózek mam, ale go nie przeciągnę z węglem przez samochód – – Wie Pan co ? To nie po raz pierwszy ktoś tu parkuje i przenosi paletę na wózku i jakoś nigdy nie było problemu, jak Pan nie umie to Pan znosi pojedyńczo –
I w tym monencie Pan się chyba zastanowił i rozłączył. Okazało się potem, że chyba w końcu nauczył się używać paleciaka i stwierdził że jednak da się tonę węgla paleciakiem przesunąć bez problemu 😉 Wyładował, wziął kasę, do nie widzenia. Pamiętajcie, że tacy ludzie są na drogach, ja się boję.
Po wielu miesiącach użykowania oświetlenia budowlanego, czyli zwykłych żarówek w oprawkach, przyszedł czas na założenie bardziej odpowiedniego oświetlenia. Schody nie pozostawiały wątpliwości. Plafony. Ściana jest wysoka, więc najlepszy byłby jakiś podłużny plafon, jednak po obejrzeniu dostępnych i porównaniu cen, odpowiedni plafon do ściany schodowej zaczynał się od 300 PLN. Pomyślałem więc, że ciekawiej będzie ustawić obok siebie dwa mniejsze plafony w jakiejś bardziej przystępnej cenie (powiedzmy 100PLN/szt.). I tak też zrobiłem. Znalazłem dwa mniejsze kwadratowe plafony i ułożyłem je obok siebie pod kątem 45 stopni.
Jednak zanim to nastąpiło, o mało nie połamałem sobie nóg. Byłem na tyle sprytny, że ustawiłem drabinę na schodach bez podparcia, a kiedy doszedłem do końca drabiny, ta oczywiście ześlizgnęła się na dół ze mną po ścianie. Grzmotnąłem prosto na gresowe schody. Pierwsze co do mnie dotarło, to to, że nie czuję lewej nogi od kolana w dół. Pięknie! Chyba złamałem nogę. Popatrzyłem że mam w kolanie lekko odgiętą nogę, oraz opuchnięty piszczel. Obdarć skóry nie liczyłem. Zastanawiałem się tylko w którym miejscu mam pęknięcie. Leżałem tak dobre 5 minut zanim coś zacząłem czuć nogę i wtedy ją wyciągnąłem. Mogłem ruszać stopą, więc wygląda na to, że wszystko jest ok. Później zobaczyłem że spadająca drabina ułamała róg gresu. Ech, pięknie, trzeba będzie skuć. Później jakoś doczłapałem na dół. Chyba więcej szczęścia niż rozumu. Żona w tym czasie karmiła dziecko, więc zobaczyła już tylko jak człapię z siniakami na nogach. Dała mi piwo i obmyła spirytusem rany.
Po kilku godzinach odpoczynku i nałożeniu plastrów … poszedłem po lepszą drabinę 😉 dwu-elementową rozkładaną. Ustawiłem ją na podłodze, podstawiłem coś żeby się nie odsunęła i opuchnięty dokończyłem dzieła.
Do zamontowania została jeszcze plafoniera w ganku. Montaż tego modelu był koszmarem. Dokręcenie szklanej osłony, to igrzyska olimpijskie w precyzji pracy dwoma palcami. Szczelina jest w niej tak wąska, że można dokrecić nakrętki tylko dwoma palcami. I to jeśli masz długie palce 😉 Generalnie cieszę się, że mam już to za sobą. Przez jakiś czas będę miał uraz do drabiny.
Od czego by tu zacząć? Hmm… Może od szkoły rodzenia, gdzie dowiedzieliśmy się wszystkich potrzebnych informacji, po czym kiedy zaczął się poród … większość wyleciała nam z głowy. Wszystko działo się bardzo szybko, więc i tak słuchaliśmy tylko lekarzy, ale zacznijmy od początku. Generalnie cała historia zaczyna 5 dni po zapowiadanym terminie porodu, kiedy to Zuza zaczęła odczuwać regularne skurcze. Choć dla Zuzy nie były to skurcze bolesne, a przynajmniej nie bardziej niż dziecko wypychające nogę w brzuchu, to jednak regularne. Kiedy skurcze z 10 minut zeszły do 7, postanowiłem że idę spać 😉 Poszliśmy więc spać, bo byliśmy pewni, że nic przez noc się nie stanie. No i nie stało się.
Rano skurcze okazały się również regularne, natomiast wróciły do poprzednich 10 minut. Zebraliśmy się więc powoli do kąpieli, ubraliśmy i pojechaliśmy do szpitala na badanie KTG. W zasadzie od razu po wywiadzie z lekarką dali nas na patologię, ponieważ na porodówce nie było miejsca. Kazali zabrać swoje rzeczy i podłączyli pod KTG. Po 1h okazało się że skurcze są częstsze, przenieśliśmy się na salę porodową. Przyszedł lekarz, zobaczył wykres i stwierdził że są skurcze, ale nie tak dobre jakby chciał, podłączyli więc Zuzę pod oksytocynę. I to był właśnie błąd 😉 O ile skurcze naturalne nie były tak odczuwalne, tak te wymuszone zaczęły się dawać we znaki.
Mieliśmy niezłe szczęście trafiając na naszą położną ze szkoły rodzenia – Perełka, czyli Gośkę Olszewską. Pewnie wszystko skończyłoby się cesarką już przy pierwszym spadku tętna dziecka, ale odpowiednie zmiany pozycji sprawiły, że wszystko wróciło do normy. Spadek tętna nastąpił kiedy skurcz naturalny przeszedł w skurcz wywołany oksytocyną, przez co jeden skurcz trwał 2 razy dłużej. Ja byłem cały czas zajęty obsługą Mama Tens. Ciekawe urządzenie, które niweluje ból podczas skurczy. Oczywiście do czasu kiedy zaczęły się skurcze spowodowane przez oksytocynę. Wtedy zaczęła się prawdziwa jazda. Kiedy odkleił się jeden z plastrów Tensa, tylko spotęgowało to ból. – Zdejmijcie to ze mnie ! – mówi samo za siebie.
Generalnie byliśmy w wannie, na piłce itd. Postępowało coraz większe rozwarcie, w międzyczasie wrzaski, standardowe pchaj, pchaj, etc. Ja za Zuzą siedziałem okrakiem uciskałem brzuch i dociskałem jej głowę do klatki piersiowej. No i co ? No i nic. Zuza po niecałej godzinie takiej zabawy straciła siły i nie mogła już stać na nogach. Położyli ją więc na fotel i zapadła decyzja że muszą jej pomóc. Tętno dziecka zaczęło spadać, wtedy sytuację ocenił doktor i wykonał manewr Kristellera po którym pokazała się główka. Gośka spojrzała na małego i powiedziała – no tak, owinięty pępowiną i to dwa razy – Szybko odwinęła pępowinę i właściwie po chwili dziecko samo wyskoczyło. Urodzony w czepku, jak to mówią, bo wody nie odeszły do samego końca, na świat przyszedł Oskar.
3.7Kg, 57 cm, 10/10
Mieliśmy niezłego stracha kiedy spadało mu tętno. Gdyby nie to, pewnie wszystko zakończyłoby się cesarką. To całe „wypychanie”, jest bardzo niebezpiecznym zabiegiem, ale wtedy nikt o tym nie myślał, liczył się czas. Na szczęście Oskar dostał 9 punktów w pierwszej minucie (za napięcie), a następnie 10 punktów w 5 minucie. Zuza jeszcze musiała się trochę dłużej pomęczyć. Oczywiście wszystko bez znieczulenia, wypychanie łożyska, szycie na żywca, a potem jeszcze zawijanie macicy na oksytocynie. Była tak blada jak papier. Za to ja mokry jak pies 😉 ale kiedy już byliśmy w pokoju, a Oskar otworzył oczka i na nas popatrzył, zapomnieliśmy o wszystkim. O braku znieczulenia w Wołomińskim szpitalu, o braku klimatyzacji, o temperaturze w pokoju 34 stopnie i o burzy która zaczęła się dokładnie kiedy zaczęła działać oksytocyna.
O samym pobycie w szpitalu, jedzeniu, temperaturze i zachowaniu personelu można by długo pisać, ale niektóre rzeczy trzeba przeżyć samemu. Pozostawiam to do oceny innych. Generalnie nie zawsze jest miło. A tu jest już miejsce na naszego Oskara.
Skoro mamy już gdzie zrobić jedzonko, należałoby przygotować miejsce gdzie można zrobić miejsce na kolejny posiłek 😉 W łazience na dole, chłodne kolory to był zdecydowanie dobry pomysł. Mała powierzchnia szybko się nagrzewa, para z kabiny prysznicowej zagęszcza atmosferę, więc połączenie niebieskiego i białego odczuwalnie poprawia samopoczucie.
Z Leroy-a zaopatrzyliśmy się w zestaw umywalkowy Cersanitu. Chyba jedyny jaki odpowiadał naszym wymiarom, aby zlew nie wchodził na ościeżnicę. Okazało się też, że warto kupować kompletne zestawy, bo mamy w środku syfony, kraniki, wężyki, baterię, silikony, kołki itd. Jeśli kupujemy oddzielnie zlewy i baterie, bardzo możliwe że resztę będzie musiał dobrać hydraulik, a to może okazać się droższe niż kompletny zestaw. Szafeczka z umywalką to niezastąpiony mebel łazienkowy. Wszelkie środki czystości nie kują w oczy, tylko lądują w szafce. Półki w łazienkach sprawdzają się niestety słabo. Wszystkie szampony itp. lądują na wierzchu i skutecznie psują urok łazienki zamieniając ją w magazyn chemiczny. Czyli krótko mówiąc zamykać i nie pokazywać.
Nie wiem dlaczego skusiliśmy się na kabinę prysznicową z hydromasażem. W praktyce okazuje się, że bicze wodne to nie te same bicze, których używa się w SPA, a jedynie słaba ich namiastka przypominająca mocne drapanie po plecach. Problem jest też w przełączaniu się pomiędzy prysznicem a biczami, bo przecież żeby uruchomić bicze, lub przełączyć się pomiędzy biczami a prysznicem, trzeba obrócić się przodem do panelu prysznicowego. Jednak, aby skorzystać z biczy, należy siedzieć do nich tyłem. Przypomina to nieskończoną zabawę w odwracanie się, lub regulację na ślepo 😉 Śmieszne jest też to, że wszystkie zaciski na wężykach od biczy i deszczownicy nie były dokręcone. Musiałem po kolei sprawdzać i dokręcać każdy z nich po tym jak doczytałem się w necie, że to norma. Na plus zasługuje podświetlenie, wentylacja no i radio 😉 przyjemnie się pluskać i słuchać muzy. Do tego trzeba jeszcze dodać, że kabiny z pełnymi obudowami zaczynają się od rozmiaru 90x90cm, więc praktycznie zmieściła się nam „na styk”. Kabina prysznicowa to DURASAN Niagara.
Montaż WC to było nie lada wyzwanie. Precyzja z jaką musiałem się wykazać, aby jednocześnie umiejscowić śruby, odpływ i dopływ wody, to dopiero był meksyk. Do tego jeszcze musiałem odizolować muszlę od kafelków. Kupiłem swego czasu fajną izolację samoprzylepną na bazie gąbki. Przydała się skutecznie zabezpieczając kafelki przed pęknięciem. Muszla pod zabudowę opiera się przecież na kafelkach, a obciążenie wzrasta kiedy na niej siadamy. Montaż deski sedesowej to był dopiero dramat. Musiałem nieźle nurkować pod sedesem, aby ją dokręcić. Na szczęście udało się. Miska sedesowa to KOŁO Style.
Na koniec szafka z lustrem. Kolejne miejsce gdzie można jeszcze upchać kosmetyki, pasty do zębów itd. Niezastąpiony mebel łazienkowy. Niefortunnie u nas położenie tej szafki wypadło na włączniku oświetlenia lustra i kontaktu. Musiałem niestety wyciąć otwory w tylnej ściance szafki. Z jednej strony to również zaleta, bo przełączniki nie są na wierzchu. Nad szafką zamontowałem oświetlenie halogenowe. Na chwilę obecną raczej mało wykorzystywane, ale może się przydać. Szafka Uniwersalna ASTOR.
Generalnie te kilka metrów kwadratowych bardzo ładnie rozplanowałem. Można w miarę swobodnie załatwić wszystkie potrzeby i nie czuć jak w klatce.
Miała być kuchnia na zamówienie, a skończyło się na Ikei. Dlaczego właśnie tak ? Z kuchniami na zamówienie jest pewien problem, mianowicie czas oczekiwania. Po wycenie kuchni z frontami fornirowymi, okazało się, że cena nie jest wcale duża, natomiast termin był dla nas mało ciekawy. Zanim podjęliśmy decyzję, okazało się, że straciliśmy kolejny termin i teraz już całkiem przestało się to nam podobać.
Zapadła więc decyzja, że mamy to w dupie i bierzemy kuchnię z Ikei. Po wstępnych przymiarkach wszystko pasowało cacy. Wzięliśmy w zasadzie komplet ze sprzętem AGD, poza blatami. Blaty w Ikei to masakra. Ceny to jakiś kosmos. Nie mówiąc już o tym, że większość blatów w Ikei to zwykła okleina! Oczywiście można zamówić sobie drewniany blat w Ikei, ale za około 500 zł za metr i to bez malowania!
Wymyśliłem sobie, że na chwilę obecną bierzemy Ikeę, a jeśli za 2-3 latka dziecko nam zniszczy, to weźmiemy coś na zamówienie 🙂 Wymiary przecież już są. Kuchnia przyjechała, a w zasadzie to sami ją z teściem przywieźliśmy przyczepką. Serce boli człowieka, kiedy się okazuje, że za kilka płyt wiórowych płaci się po kilkanaście tysięcy. No ale co zrobić. Ikea nie ma może super materiałów, ale za to wszelkie planery, możliwość zapisywania konfiguracji i kompletowania na miejscu to najlepszy wynalazek pod słońcem.
Kuchnię składałem w sumie może 3 dni. Trochę zabawy jednak z mebelkami było. Zwłaszcza z mocowaniem do ścian. Jak to dobrze, że miałem długie wkręty 😉 inaczej nie zamocowałbym szafek z lekkim odstępem od ściany. Poza tym męczyłem się też z okapem i poziomami w podwieszanych szafkach. Na szczęście domowy zapas nakrętek, podkładek i śrub się przydał w tej walce.
W kuchni zrobiło się trochę za jasno, więc zaopatrzyliśmy się w ciemne drążki do chochli, koszyków na naczynia itd. Zrobiło się bardziej domowo. Szafki podwiesiłem trochę wyżej, ze względu na wysoki sufit. Wszystko po to, aby przestrzeń nie była zbyt wysoka, a jednocześnie by można było wszystko z szafek bez problemu wyciągnąć. Decyzję podjąłem po tym, jak zobaczyłem ile ludzie są w stanie upchnąć szafek w kuchni. Masakra. U nas miało być „z oddechem”, aby nie trzeba było się przeciskać pomiędzy zabudową.
W końcu zadzwonili do nas, że blaty są już gotowe. Znaleźliśmy firmę w Wołominie, która dla nas taki blacik wykonała. Firma nazywa się STOL-DOM i można ją śmiało polecić. Za normalne pieniądze można mieć drewniany blat. Za prawie 6 metrów blatu bukowego, o grubości 3cm zapłaciliśmy około 1200 PLN.
Montaż blatów przeprowadziłem sam. Wyciąłem otworki, uszczelniłem, podkręciłem. Gorzej było z instalacją zlewozmywaka. To badziewie nie ma fabrycznie wyciętych otworów, więc musiałem się trochę namęczyć z nożycami do blachy, aby zamocować w zlewie baterię. Z syfonem poszło dużo szybciej.
Potem przyszedł czas na silikonowanie. Przestrzegam przed czarnym silikonem! Nie wiem czemu wpadłem na pomysł, aby nim uszczelnić ciemne blaty, bo w końcu mogłem użyć bezbarwnego. Czarny silikon to najgorszy silikon do wytarcia z możliwych! Zużyłem dwie rolki papieru, żeby go wyczyścić z kafelków i blatu. Masakra.
Do kuchni został jeszcze do wstawienia stolik, no i jakieś ciekawy żyrandol. A tymczasem można już coś gotować. Kuchnia stoi!
Z racji tego, że kończymy wszelkie mokre prace wewnątrz budynku, przyszedł czas na panele w salonie. A było z nimi trochę zabawy, głównie z powodu zaokrąglonych progów kominka, progu tarasu i progu drzwi do sypialni. Próg wykonałem z drewnianego parapetu kupionego w Leroyu. Wybejcowałem, polakierowałem i wygląda równie ładnie jak panele. Kleiłem do podłogi jakimś supermocnym klejem. Nakłada się go punktowo, kładzie deskę do podłogi i już tak zostaje 😉
Panele kroiłem oczywiście wyrzynarką marketową, która po zmianie ostrza dała radę 😉 naprawdę nie ma co narzekać na sprzęt za 80 zł kupiony w Carrefourze. Czasem ma swoje złe chwile, wypadają jakieś śrubki, tępią się ostrza, ale aluminiowa taśma radzi sobie z takimi drobnostkami i można dalej śmigać.
Jeśli chodzi o kolejne porady wujka Grzesia, to najlepiej wszelkie łuki odrysować i wykroić z kartonu, a następnie odrysować i wykroić na panelu. Wszystko powinno wyjść cacy. Detale można już uzupełnić kolorowym silikonem, albo matą korkową. Nie pali się, więc dookoła kominka w sam raz.
Poza tym ? Jak to Polskie panele … kilka sztuk poszło na straty ze względu na krzywizny, dwie sztuki miały uszkodzone pióra i wpust podczas transportu jak sądzę, chociaż przy rozładunku nie zauważyłem. Na szczęście rekompensują mi to ładnym wyglądem, to ciężko im odmówić.
Ostatni weekend minął pod znakiem Ikei i skręcania szaf. Trochę przygód oczywiście było, a wszystko zaczęło się od tego że sam skręcałem szafę o wysokości 236cm, no i jak się można domyśleć coś poszło nie tak. Szafa podczas stawiania się wymsknęła i hyc bęc – pękła na pół. To są właśnie efekty nie stosowania się do instrukcji, oraz jakość płyty wiórowej. Szczęście w nieszczęściu okazało się kosztowne, ale bardziej satysfakcjonujące. Z racji tego że połamałem jedną szafę, pojechaliśmy po drugą i przy okazji wymieniliśmy 3 szafki 60cm na 2 szafki po 80cm z frontami z czarnej szyby. Podobnie zrobiliśmy z frontami szafy, które z niewiadomych przyczyn wzięliśmy białe. Pojęcia nie mam jak to się stało, ale tak kończą się zakupy na ostatnią chwilę przed świętami.
Ponieważ niebawem na świat przychodzi nasz maluch. Zaprojektowałem sypialnię tak, aby można w niej było zmieścić ciuchy i dzidziuchy. Plan jest prosty – dwie osobne szafy i szafki pomiędzy nimi, a pod szafkami łóżeczko. Dzięki takiemu rozwiązaniu mamy widok na dziecko i odwrotnie. Jej cały czas obok. Kiedy dorośnie wystawimy łóżeczko i na jego miejsce wstawimy komodę i TV 😀
Szafki dla bezpieczeństwa połączone są pomiędzy sobą śrubami, oraz do szaf. Szafy natomiast przykręcone są regulaminowo do ścian. Myślałem jeszcze o wspornikach pod szafkami, ale teraz wydaje mi się to przesadą.
Drugie podejście do stawiania szaf było już bardziej udane, chociaż umęczyłem się straszliwie. Obecne zatrzaski do drzwi szafy mają być niby proste w montażu, a czas na ich montaż wydłuża się x2. Montaż drzwiczek do szafek to już męka. Wkręcanie śrub do aluminiowych oprawek skutkuje odciskami na obu łapkach, oraz 3 zdartymi śrubokrętami.
Na koniec złożyłem już łóżeczko. Tu poszło trochę szybciej niż z Ikeą. Na szczęście po kilku godzinach pracy efekty są zadowalające.
Kominek to jedno z najdłuższych i najbardziej wyczerpujących zadań jakich podjąłem się wykonania samemu. Przygoda z kominkiem trwała dość długo, a to z tego powodu, że tak naprawdę uczyłem się wszystkiego o kominkach w trakcie jego budowy. Kosztowało mnie to wiele godzin na forum Muratora, książek i własnych przemyśleń, ale może od początku. Cała przygoda zaczęła się od zamówienia kominka w Leroy Merlin. Tam też poznaliśmy sprzedawcę, który jak się okazało montuje również kominki. Pomógł nam zamówić wszelkie niezbędne materiały. Kominek przybył.
Kominek przybywa na palecie zmontowanej z kartonem. Po przybiciu kilku desek i dokręceniu kółek można było już swobodnie go przetransportować do salonu (jak taczkę). Kominek waży około 130 Kg więc na plecach nosić go raczej nie polecam.
Kolejny etap to stelaż. Kosztuje około 200 PLN, ale warto się w niego zaopatrzyć. Łatwo ustawić na nim kominek i wypoziomować. Dodatkowo przepływ powietrza pod kominkiem jest bardzo swobodny. Po kilku próbach dodzwonienia się od montera kominków z Leroya, postanowiłem jednak zmontować kominek sam. Poza tym oceniłem modelowe konstrukcje przekrojów kominków z Leroya i uznałem, że sam lepiej zadbam o jakość montażu.
Po zamontowaniu czopucha w kanale kominowym, zamocowałem na ścianie płyty krzamianowo-wapniowe silca. Ich wytrzymałość temperaturowa sięga 700 stopni, więc do obudowy kominka nie potrzeba w zasadzie nic więcej.
Z obudową kominka przeszedłem mały epizod, dzięki któremu zdążyłem jeszcze w trakcie budowy ją rozebrać. Okazało się, że konstrukcja z bloczków z gazobetonu to bardo kiepski pomysł, więc rozebrałem wymurowane już boczne ścianki. Na ich miejsce wymurowałem ścianki z cegieł szamotowych. Spoinę wykonałem z mieszanki zaprawy szamotowej i cementu. Pomiędzy spoinami zostały dodatkowo zatopione kotwy druciane do ściany w celu wzmocnienia konstrukcji.
Nadproże kominka również zostało wykonane z szamotu. W cegłach nawierciłem otwory w których ułożyłem stalowe pręty, natomiast same cegły skleiłem zaprawą elastyczną.
Powyżej nadproża zdecydowałem się na zabudowę z płyt silca, dzięki czemu kominek przestał przypominać toporną szafę i zmniejszył swój rozmiar. Dodatkowo ułatwione było też wykonanie komory dekompresyjnej.
Ostatnia płyta silca została użyta pod sufitem. Temperatury sięgają tam ponad 50 stopni, więc nie warto ryzykować pękania tynku. Do łączenia płyt wykorzystałem wkręty do drewna i klej Silcadur o wytrzymałości termicznej do 700 stopni C.
W płytach wykonałem otwory na kratki wentylacyjne. Dodatkowo w konstrukcji szamotowej zostawiłem boczne pionowe otwory doprowadzające powietrze, które ma za zadanie schładzać kominek. W Leroyu można kupić aluminiowe kratki w tym rozmiarze.
Następnie wykonałem próg, który zabezpieczy podłogę przed wypadającym żarem.
Kształt progu postanowiłem wykonać zaokrąglony, aby nie uderzać w niego podczas przechodzenia obok.
Kolejny etap to tynkowanie zaprawą ogniotrwałą z zatopioną wewnątrz siatką. Temperatura rozgrzanego szamotu przekracza na zewnątrz 100 stopni C, więc istniało ryzyko pękania zaprawy klejowej służącej do mocowania kamienia elewacyjnego, którym de facto zamierzałem obłożyć kominek.
Silca nagrzewa się nieznacznie, więc można śmiało tynkować ją warstwą Cekolu z zatopioną siatką. Przy użyciu pacy ząbkowanej można wydobyć na zewnątrz całkiem ciekawe wzorki.
Po wyschnięciu zaprawy ogniotrwałej położyłem kamień elewacyjny – model Sahara. Warto użyć jasnego kleju elewacyjnego, bo w przypadku zabrudzeń ciężko potem doczyścić kamień. Dodatkowo klej schnie bardzo szybko i świetnie trzyma się pionowych powierzchni.
Cekol pomalowałem na kolor, aby odróżnić cały kominek od wszechobecnej bieli. Jednak szary kolor nie sprawdził się dobrze w połączeniu z beżową Saharą, więc szybko przemalowałem to na jasny beż. Po zamontowaniu kratek wentylacyjnych połączenie okazało się idealne. Na próg, półkę, oraz podesty na drewno położyłem glazurę małego formatu.
Fugowanie okazało się najgorsze. Zapomnijcie o zwykłej fudze przy kamieniu elewacyjnym. Tylko duże uziarnienie fugi (do kamienia) zapobiega przebarwieniom i ułatwia zmywanie, chociaż i z tym wcale nie szło tak łatwo. Dobra gąbka to podstawa, chociaż na kamieniu szybko się przeciera.
I tu kończy się historia z kominkiem. Pali się szybko dając naprawdę niezłe ciepło, a szamot trzyma temperaturę jeszcze kilka godzin po wypaleniu. Drewno marketowe okazuje się niezdatne do palenia. Jest mokre i skutkuje tylko czarną szybą w kominku. Należałoby je wcześniej osuszyć. Poza tym … najmilej spędzać wieczory w cieple kominków, czego sobie życzę jak najwięcej 😉
Kolejna część białego kasztana. Finalnie w tym kolorze będzie jeszcze tylko salon 😉 Tm razem pokój na poddaszu od strony zachodniej, który poszedł wyjątkowo szybko. Żadnych kątów, zakamarków, prosta piłka.
Jak już pisałem wcześniej zdarza się, że w panelach Artens znajduję po kilka krzywych sztuk. Tym razem tylko 3 na około 8 opakowań, wiec statycznie lepiej niż ostatnio. Odpady i krzywe sztuki poszły do spalenia w kozie. Co ciekawe całkiem nieźle się palą i dość długo trzymają ciepło.
Robi się coraz przyjemniej. Czas się powoli meblować.